Po puczu Turcja dokonała serii nagłych zwrotów niemal na wszystkich kluczowych kierunkach strategicznych.
Gdy w piątkowy wieczór 15 lipca 2016 roku zbuntowane jednostki tureckiej armii opuszczały koszary, usiłując po raz kolejny w historii kraju przeprowadzić przewrót wojskowy, nikt nie przypuszczał, jak bardzo to wydarzenie będzie brzemienne w skutkach. Nieudana próba siłowego obalenia przez armię konstytucyjnego porządku ustrojowego w Turcji, choć zakończona już po kilkunastu godzinach, wciąż przynosi bowiem nowe, zaskakujące rezultaty, i to w najróżniejszych aspektach funkcjonowania tureckiego państwa i społeczeństwa.
Nowy Sulejman Wspaniały
Skutki nieudanego puczu odczuwa dziś przede wszystkim sama armia (w której szeregach władze dokonują czystek na skalę niespotykaną w nowożytnej historii Turcji), a także gospodarka kraju, w dużym stopniu oparta na turystyce. Najważniejsze następstwa próby przewrotu i późniejszych reakcji władz chyba jednak zaczynają ujawniać się w sferze polityki zagranicznej Turcji i w jej geostrategicznej orientacji w odniesieniu do kluczowych wyzwań regionu. W wielu wypadkach jesteśmy świadkami zaskakujących zwrotów w działaniach międzynarodowych Ankary, często wręcz o 180 stopni. Takiego przebiegu wydarzeń nie spodziewał się chyba nikt, nawet wytrawni znawcy Turcji i jej najnowszej historii. A można być pewnym, że prezydent Recep Tayyip Erdoğan, obecnie już bez skrępowania pozujący na nowego sułtana Sulejmana Wspaniałego, jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.
Pucz – niezależnie od tego, czy był nieudany ze względu na złe przygotowanie i brak szczęścia jego organizatorów, czy też dlatego, że był prowokacją obozu prezydenta Erdoğana, spektaklem mającym uzasadnić późniejsze radykalne działania władzy – dał siłom rządzącym Turcją dogodny pretekst do rozliczenia się z opozycją. I to zarówno tą faktyczną, jak i urojoną. Fala represji, która przelała się już (i wciąż przelewa) przez cały kraj, poraża skalą. Aresztowanych, zwolnionych z pracy, szykanowanych i nękanych przesłuchaniami lub rewizjami może być w sumie nawet 200 tys. ludzi! Według oficjalnych danych władz w Ankarze, do końca sierpnia 2016 roku aresztowano nieco ponad 20 tys. osób podejrzewanych o powiązania z puczem. Nieoficjalnie mówi się jednak w Turcji nawet o 40 tys. zatrzymanych i osadzonych w więzieniach. Wśród nich jest co najmniej 1800 wysokich rangą oficerów wszystkich rodzajów sił zbrojnych, w tym niemal połowa tureckich generałów i admirałów. Liczba szeregowych żołnierzy tureckich sił zbrojnych oraz podoficerów i niższych stopniem oficerów poddanych różnym formom represji nie jest znana, z pewnością należy ich jednak liczyć w tysiące. Dość wspomnieć, że niemal połowa doświadczonych i doskonale wyszkolonych pilotów wojskowych latających na myśliwcach F-16 (a więc elita elit tureckich sił powietrznych) siedzi w więzieniach, czekając na proces o rzekomy udział w puczu; podobno są wśród nich nawet ci, którzy 24 listopada 2015 roku zestrzelili rosyjski samolot szturmowy Su-24 nad granicą syryjską. Okrzyknięci bohaterami narodowymi i nagradzani przez samego Erdoğana, muszą zmierzyć się z realną groźbą najwyższego wymiaru kary.
Nie ma wątpliwości, że nieudana próba wojskowego przewrotu dała prezydentowi sposobność do ostatecznego oczyszczenia armii „z wrogich islamowi elementów świeckich i nacjonalistycznych”, które sam tak piętnował od wielu lat. To, czego Recep Erdoğan i związany z nim rząd tworzony przez Partię Sprawiedliwości i Rozwoju (Adalet ve Kalkınma Partisi – AKP) nie mogli zrobić w normalnych warunkach, gdy funkcjonowały procedury demokratyczne, daje się przeprowadzić jako oczywiste działania będące reakcją na próbę przewrotu wojskowego, a mające na celu wzmocnienie bezpieczeństwa państwa i jego obywateli po nieudanym „zamachu na demokrację”. Efekt jest jednak taki, że armia turecka – nominalnie druga co do wielkości w NATO i jedna z największych na Bliskim Wschodzie, a do tego nowoczesna i doskonale wyszkolona – jest dzisiaj w stanie chaosu i poważnie osłabiona.
Nic zatem dziwnego, że pod koniec sierpnia 2016 roku Turcy zdecydowali się podjąć ograniczoną operację militarną „przeciwko terrorystom” po syryjskiej stronie granicy. Celem „Tarczy Eufratu” – oprócz powstrzymania ambicji Kurdów działających w Syrii – jest też dowartościowanie własnej opinii publicznej i pokazanie, zarówno jej, jak i sąsiadom, a może także sojusznikom z NATO, że turecka armia wciąż jest silna i sprawna. Tyle że skala tej operacji (uwidaczniana w bombastycznych, ale kuriozalnie brzmiących komunikatach o kolejnych „dwóch czołgach, które właśnie przekroczyły granicę z Syrią”, dołączając do wcześniej tam dyslokowanych ośmiu innych) jest więcej niż symboliczna i daje wiele do myślenia wszystkim tym, którzy mają jakiekolwiek pojęcie na temat niedawnej potęgi i zdolności operacyjnych tej armii. Dzisiaj ofensywne operowanie jednym wydzielonym, wzmocnionym batalionem zmechanizowanym jest chyba wszystkim, na co stać Ankarę.
Zaskakujące zwroty
Nowa geopolityka Turcji to przede wszystkim seria nagłych zwrotów w dotychczasowych działaniach na niemal wszystkich kluczowych kierunkach strategicznych. Najbardziej spektakularnym i w najwyższym stopniu przykuwającym uwagę międzynarodowej opinii publicznej oraz mediów światowych przykładem takich „nowych działań” Turcji stał się nieoczekiwany reset polityki Ankary wobec Rosji. Zwrot, który nastąpił nagle, po kilku miesiącach pełnych napięcia, jawnej wrogości i stanu na krawędzi otwartej konfrontacji militarnej po tym, jak dwa tureckie myśliwce F-16 zestrzeliły rosyjski samolot Su-24, który rzekomo – bo, jak się dzisiaj okazuje, sprawa nie była jednak tak oczywista – wtargnął w przestrzeń powietrzną Turcji.
Niedawna wizyta prezydenta Recepa Erdoğana w Moskwie, jego umizgi i hołdy składane wówczas „drogiemu przyjacielowi” Władimirowi Putinowi – pozostające jednak, co symptomatyczne, bez wzajemności – pokazują, jak daleko Turcja odeszła od swej historycznie tradycyjnej postawy wrogości i nieufności względem Rosji. Nawet jeśli obecne działania Ankary to tylko taktyczna gra – będąca np. elementem szerszej strategicznej operacji, której faktycznym celem jest uzyskanie większych koncesji politycznych od Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych – to i tak postawa Erdoğana i jego obozu budzi niesmak i zdziwienie. Chyba nawet sami Rosjanie nie do końca wierzą w szczerość jego intencji, czego dowodem są nie tylko ostentacyjny i pogardliwy chłód Putina w czasie rozmów z tureckim prezydentem, lecz także takie działania Moskwy, jak wykorzystanie irańskiej bazy wojskowej do nalotów na syryjskich „terrorystów” (a w rzeczywistości – głównie rebeliantów, wspieranych m.in. przez Ankarę) czy manewry okrętów Floty Czarnomorskiej u brzegów Anatolii i krajów Lewantu.
Nie da się jednak ukryć, że zaskakujący zwrot ku Rosji idzie w parze z wieloma innymi działaniami, które absolutnie nie mieszczą się w kanonie standardowych zachowań tureckiej dyplomacji. Gdy prezydent Erdoğan bawił w Moskwie, niemal w tym samym czasie turecki minister spraw zagranicznych spotykał się ze swym odpowiednikiem z Islamskiej Republiki Iranu. Relacje turecko-irańskie, mieszczące się w kategorii stosunków międzysąsiedzkich (wszak 500 km wspólnej granicy zobowiązuje), również nie należały w ostatnich dekadach do łatwych, skazując obie strony na co najmniej stan „zimnego pokoju”. Obecnie jesteśmy świadkami gwałtownej odwilży, polegającej na osiągnięciu przez Ankarę i Teheran „wzajemnego zrozumienia dla głównych wyzwań i problemów regionu i obu partnerów” (cytat z komunikatu końcowego spotkania). Ale tak jak w wypadku relacji z Rosją, w tym nagłym zbrataniu dwóch jeszcze do niedawna zdeklarowanych rywali pobrzmiewa w tle jakiś dysonans, coś fałszywego i nienaturalnego. Czy znowu Turcy jedynie prowadzą grę? A jeśli tak, to dlaczego nie widzą, że w ten sposób nie uda im się omamić Persów, mistrzów dyplomacji? Tak naprawdę jedyne, co może połączyć (choć raczej w krótkookresowej perspektywie) Ankarę i Teheran, to dążenie do utrzymania geopolitycznego status quo w odniesieniu do losu Kurdów, zamieszkujących region bliskowschodni i dążących do wykrojenia swojego niepodległego państwa z terenów Turcji, Iranu, Syrii i Iraku.
W obu wypadkach – zarówno relacji z Rosją, jak i Iranem – nie sposób bowiem abstrahować od faktu, że realne interesy geopolityczne nieuchronnie sytuują Turcję w faktycznej opozycji wobec tych dwóch mocarstw. Tak zresztą dotychczas wyglądała sytuacja międzynarodowa w regionie – Moskwa i Teheran wspierały w Lewancie te siły, które w tym samym czasie zwalczała Ankara, i na odwrót. Wystarczy wspomnieć w tym kontekście rolę Rosji i Iranu we wspieraniu reżimu prezydenta Baszszara al-Asada, rosyjskie poparcie dla Kurdów w Syrii czy ambiwalentny stosunek, jaki przez lata miała Turcja do islamistów z Państwa Islamskiego. A przecież Ankara ma na pieńku z Moskwą także w odniesieniu do wielu innych obszarów – dość wspomnieć krymskich Tatarów czy tureckojęzyczne i powiązane z Turcją historycznie oraz kulturowo narody Azji Centralnej.
Asad nie musi odejść
Testem dla tych nowych strategii i kierunków działań „nowej Turcji” staje się jej zaangażowanie w najważniejszy konflikt regionu bliskowschodniego, czyli wojnę syryjską. Jeszcze kilka miesięcy temu prezydent Erdoğan jak mantrę powtarzał, że „Asad musi odejść”. Dzisiaj ten warunek dotyczący losów prezydenta Syryjskiej Republiki Arabskiej nie jest już aksjomatem w tureckiej strategii wobec tego kraju. Jak się okazuje, Al-Asad może już brać udział w budowaniu nowej Syrii, choć tylko na „pierwszym etapie” (cokolwiek miałoby to oznaczać).
Co więcej, dzięki chwilowemu zbliżeniu z Rosją i Iranem – najważniejszymi sojusznikami Damaszku – udało się Turkom znaleźć czynnik będący punktem zaczepienia w taktycznym dialogu z władzami syryjskimi, prowadzonym od pewnego czasu z wykorzystaniem kilku nieformalnych kanałów (kluczową rolę odgrywają tu byli szefowie wywiadów obu państw, obecnie już na emeryturze, którzy doskonale znają się z dawnych lat służby). Czynnikiem tym jest właśnie kwestia zwalczania rosnących aspiracji wolnościowych Kurdów w całym regionie. W tym sensie nie jest przypadkiem, że to właśnie po tureckim resecie relacji z Moskwą i odwilży z Teheranem, Kurdowie w Syrii stali się nagle celem zaskakującej, otwartej kampanii militarnej ze strony reżimu w Damaszku, dotychczas traktującego ich jako sojuszników w walce z Państwem Islamskim.
Równie nieprzypadkowo w tym samym mniej więcej czasie Turcy rozpoczęli operację „Tarcza Eufratu”, której faktycznym celem strategicznym (choć w walce z Państwem Islamskim skrzętnie skrywanym za zasłoną propagandy) jest niedopuszczenie do przejęcia przez syryjskich Kurdów kontroli nad ostatnim, jeszcze przez nich nieopanowanym, fragmentem pogranicza Syrii z Turcją. Ten około 100-kilometrowy odcinek turecko-syryjskiej granicy między miastami Dżarabulus na wschodzie a Azaz na zachodzie to także – w dosłownym sensie – ostatnie lądowe połączenie między Turcją a terenami kontrolowanymi w północnej Syrii przez rebeliantów.
Syryjscy partyzanci z Wolnej Armii Syryjskiej, „zainstalowani” przy pomocy Turcji w pogranicznym Dżarabulusie, mają zatem stanowić dla Ankary gwarancję, że tych terenów nie zdobędą Kurdowie. Nie wydaje się jednak, aby strategia ta była w pełni zgodna z interesami Damaszku, który co prawda chętnie widziałby klęskę kurdyjskich planów separatystycznych, ale chyba niekoniecznie kosztem wzmocnienia antyrządowej syryjskiej rebelii i otwartej obecności sił tureckich na swym terytorium. Jak więc widać, także i w tym wypadku cele i interesy Turcji oraz Syrii są zbieżne w bardzo ograniczonym stopniu, co nie stanowi podstawy do budowy trwałych i bliskich relacji.
Trzeciej drogi nie ma
Pod rządami AKP i Recepa Erdoğana, wzmocnionych wewnętrznie po nieudanym lipcowym puczu, Turcja coraz wyraźniej i jawniej usiłuje wrócić do statusu dawnego imperium osmańskiego, regionalnej potęgi, mającej wpływ na sytuację na Bliskim Wschodzie – od Egiptu po Iran i od Kaukazu po Arabię Saudyjską. I choć te ambitne plany mają na razie niewielkie szanse na realizację, to dopiero czas pokaże, co ostatecznie z tych aspiracji wyniknie.
Na razie widać już jednak, że próba odgrywania przez Turcję dawnej roli nowego imperium osmańskiego jawnie kłóci się ze statusem zdeklarowanego sojusznika Zachodu. Tym samym już niedługo Turcja będzie zmuszona dokonać ostatecznego i fundamentalnie ważnego dla jej przyszłości wyboru między rolą ważnego, ale jednak nie pierwszorzędnego, członka wspólnoty państw Zachodu związanych sojuszem w ramach NATO a próbą samodzielnego wzmacniania swej pozycji międzynarodowej, niosącą jednak ze sobą liczne i trudne do przewidzenia wyzwania. Trzeciej drogi nie ma.
autor zdjęć: efks/Fotolia