Ani Moskwie, ani Kijowowi nie zależy na szybkim zakończeniu konfliktu.
W miejscowości Krymskie pod Ługańskiem, w kolejnym miesiącu »zawieszenia broni«, zginął Mirek Mysła. Tak ciężko w to uwierzyć. Mirek był bardzo dobrym kompanem. […] Na Majdanie Berkutowcy pobili go za to, że my im robiliśmy zdjęcia. Oberwał za nas […]. A później pamiętam, jak był dumny z tego, że jest ukraińskim żołnierzem, że ma możliwość obrony swojej ojczyzny. Historyk, dziennikarz, poszedł walczyć jako ochotnik. Mirek kochał Ukrainę, z wielkim szacunkiem mówił o Polsce. Młodziutki chłopak”, napisał 2 października na Facebooku dziennikarz Paweł Bobołowicz. Jeden z tych, którzy od początku, czyli od listopada 2013 roku, obserwują sytuację na Ukrainie.
Od aneksji Krymu przez Rosję minęło dwa i pół roku, od otwartej rosyjskiej interwencji zbrojnej w Donbasie – nieco ponad dwa lata. Niedługo minie druga rocznica tzw. porozumień mińskich, podpisanych 11 lutego 2015 roku w stolicy Białorusi przez prezydentów Ukrainy, Rosji i Francji oraz kanclerz Niemiec. Ta zawarta w obecności najbardziej wpływowych europejskich polityków umowa miała ostatecznie zakończyć walkę ukraińskiego rządu z prorosyjskimi separatystami na wschodzie kraju. Przewidywała zaprzestanie wspierania rebeliantów przez Moskwę, wycofanie przez obie strony ciężkiego sprzętu ze strefy konfliktu, a następnie przeprowadzenie wyborów samorządowych i nadanie większej autonomii zbuntowanym regionom doniecczyzny oraz ługańszczyzny. Problem w tym, że na początku października 2016 roku sytuacja na wschodzie Ukrainy niewiele róźni się od tej sprzed dwóch lat, a konflikt nadal jest daleki od rozwiazania.
21 września 2016 roku w Mińsku przedstawiciele Ukrainy, Rosji i OBWE podpisali kolejne porozumienie, do którego przyłączyli się samozwańczy przywódcy tzw. Donieckiej Republiki Ludowej (DRL) i Ługańskiej Republiki Ludowej (ŁRL) – Aleksandr Zacharczenko oraz Igor Płotnicki. Porozumienie, tak jak jego pierwowzór sprzed kilku miesięcy, zakładało wycofanie oddziałów i uzbrojenia, tyle że nie z całego obszaru konfliktu, a tylko z trzech stref pilotażowych, obejmujących miejscowości Stanica Ługańska, Petrowske i Zołote.
Komentująca ten nowy układ separatystyczna agencja informacyjna DAN podkreślała, że w dokumencie po raz pierwszy napisano o wycofaniu z linii rozgraniczenia nie tylko sprzętu wojskowego, lecz także ludzi. Według separatystów, stwarzało to nadzieję, że tym razem rozejm zostanie zachowany. Ostrożny optymizm widać było także po stronie ukraińskiej. „Jeżeli to pierwsze doświadczenie okaże się udane, to będzie jeszcze dziesięć czy 20 takich stref, żeby stopniowo doprowadzić do zakończenia wycofywania oddziałów z całej linii frontu, która liczy 426 km”, mówił 22 września były premier Ukrainy Jewhen Marczuk.
Sielanka nie trwała jednak długo. 1 października obie strony wycofały swoje siły z okolic Zołotego w obwodzie ługańskim, a sześć dni później misja monitoringowa OBWE potwierdziła wycofanie ludzi i uzbrojenia z punktu Petrowskie--Bogdanowka w obwodzie donieckim. Tyle że 8 października ukraiński dziennikarz Jurij Butusow alarmował, że rosyjskie wojska w Donbasie nie przerywają przygotowań do wojny. „Wzdłuż całego frontu przeciwnik buduje nowe umocnienia obronne i przygotowuje się do zimy. Niestety nieprzyjaciel przygotowuje się o wiele lepiej niż wojsko ukraińskie, używa lepszych materiałów budowlanych i sprzętu”, pisał Butusow w internetowym wydaniu opiniotwórczego ukraińskiego tygodnika „Dzerkało Tyżnia”. Następnego dnia Ukraina ogłosiła zatem, że wstrzymuje wycofywanie wojsk z trzeciej pilotażowej strefy, czyli Stanicy Ługańskiej. Jak podał sztab w Kijowie, przyczyną było łamanie rozejmu przez separatystów, którzy nie przestawali ostrzeliwać ukraińskich pozycji.
Przy czym powstanie trzech stref pilotażowych miało ułatwić realizację politycznej części ustaleń w sprawie Donbasu, czyli przeprowadzenie wyborów samorządowych na opanowanych przez separatystów terytoriach, nadanie tym obszarom specjalnego statusu i amnestię dla prorosyjskich bojowników, którzy nie popełnili ciężkich przestępstw.
Marzenia o wielkiej Rosji
Jak zauważają eksperci, porozumienie z Mińska pod względem wojskowym od początku było fikcją. Do ostrzałów na froncie wschodnioukraińskim dochodzi niemal codziennie (wyjątek stanowiło kilka dni we wrześniu 2015 roku po podpisaniu kolejnego z porozumień rozejmowych, wprowadzających tzw. reżim ciszy), okresowo zmienia się jedynie częstotliwość wymiany ognia. Problem polega na tym, że – jak się wydaje – ani Moskwie, ani Kijowowi tak naprawdę nie zależy na szybkim zakończeniu konfliktu, chociaż oczywiście powody są różne.
Cel Rosji jest zrozumiały. Tamtejszym politykom chodzi o niedopuszczenie do powstania silnego, stabilnego państwa ukraińskiego oraz do jego integracji ze strukturami zachodnimi. Z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze, bez Ukrainy idea „ruskiego miru” nie ma sensu, a pozycja samej Rosji ulega poważnemu osłabieniu. Po drugie, ewentualny sukces „bratniego, słowiańskiego” narodu w tworzeniu demokratycznego państwa o jasnych regułach rządzenia i przejrzystej gospodarce mógłby stać się fatalnym przykładem dla tzw. zwykłych Rosjan. Po trzecie wreszcie, Moskwa uważa ukraińskie „majdany” – i ten pomarańczowy z 2004 roku, i Euromajdan z 2014 – za sterowany przez Zachód, zwłaszcza przez USA, spisek przeciwko Rosji.
Idealnym dla władz na Kremlu rozwiązaniem byłby powrót całej Ukrainy do rosyjskiej strefy wpływów i włączenie Kijowa do powstałych pod egidą Moskwy projektów integracyjnych, takich jak Euroazjatycka Unia Gospodarcza. To jednak wydaje się nieosiągalne. Także dlatego, że zajęcie Krymu i tocząca się od ponad dwóch lat wojna umocniły zarówno antyrosyjskie nastroje, jak i poczucie odrębności narodowej Ukraińców (niektórzy półżartem podkreślają zasługi Putina w tym względzie).
Na otwartą agresję natomiast Moskwa raczej się nie zdobędzie. W tej sytuacji pozostaje wspieranie prorosyjskich separatystów w Donbasie. Konflikt zbrojny na wschodzie kraju, negatywnie wpływający zarówno na sytuację gospodarczą, jak i zbliżenie Ukrainy z zachodnimi strukturami, leży w rosyjskim interesie i Putin będzie robić wszystko, by tereny te pozostały niestabilne. Przy czym optymalnym dla Kremla scenariuszem byłoby ustanie walk na wschodniej Ukrainie i zmuszenie Kijowa (najlepiej z pomocą Zachodu) do wypełnienia politycznej części porozumień mińskich.
Nadanie samozwańczym republikom Donieckiej i Ługańskiej szerokiej autonomii, przeprowadzenie na tych terenach wyborów samorządowych oraz zalegalizowanie separatystycznej milicji ludowej stwarzałoby w granicach ukraińskiego państwa szarą strefę kontrolowaną przez Rosję i stanowiącą permanentne zarzewie niepokojów.
Strona ukraińska zobowiązała się do tego w porozumieniu Mińsk 2, ulegając naciskom Niemiec i Francji, chociaż powstanie takiej autonomii, gwarantującej Moskwie kontrolę nad formalnie należącym do Ukrainy Donbasem, zdecydowanie nie leży w interesie ukraińskiego państwa. I właśnie z powodu strategicznego znaczenia tej kwestii Kreml nie jest gotowy do ustępstw. Z tego samego względu Kijowowi wcale nie musi zależeć na szybkim zakończeniu walk na wschodzie Ukrainy.
Co prawda pod koniec września prezydent Petro Poroszenko wydał dekret zarządzający demobilizację poborowych z Donbasu, od razu jednak zaznaczył, że w wypadku zaostrzenia konfliktu na wschodzie mobilizacja zostanie przywrócona. Jednocześnie część ukraińskich polityków i ekspertów regularnie alarmuje, że Rosja przygotowuje się do nowej fazy działań zbrojnych w Donbasie.
Zasłona dymna
Co do Ukrainy natomiast, to niestabilna sytuacja na wschodzie pozwala tamtejszym politykom osiągnąć dwa cele. Po pierwsze, taki konflikt staje się czynnikiem (co prawda coraz słabszym) mobilizującym społeczeństwa wokół władz, a także usprawiedliwia opóźnienia w przeprowadzaniu reform oraz konieczność zaciskania pasa. Po drugie, na arenie międzynarodowej służy przekonywaniu zachodnich partnerów, że realizacja politycznej części porozumień Mińsk 2 jest możliwa dopiero po całkowitym przerwaniu ognia oraz po odzyskaniu kontroli nad ukraińsko-rosyjską granicą.
Dodatkowym argumentem wspierającym racje Kijowa stała się ostatnio niejasna sytuacja na terenach zajętych przez separatystów. Chodzi o aresztowania, do których doszło na początku października w tzw. Ługańskiej Republice Ludowej. Ich ofiarą padło kilkudziesięciu przedstawicieli samozwańczych władz, dowódców wojskowych i żołnierzy, którzy zostali oskarżeni o próbę puczu przeciwko Igorowi Płotnickiemu. Cytowany przez amerykański dziennik „Washington Post” brytyjski ekspert Alexander Clarkson dowodzi, że te czystki mogą być przejawem wojny zastępczej prowadzonej przez elity rosyjskiej władzy, wspierające różne frakcje w łonie separatystów. Zdaniem innego eksperta, Marka Galeottiego, „kwestia nie jest przesądzona i równie dobrze może chodzić o gangsterskie porachunki związane z podziałem łupów, czyli dochodów z przemytu węgla, gazu czy papierosów”. Kijów nie bez racji dowodzi, że w tej sytuacji przyznawanie szerokiej autonomii separatystycznym regionom oznacza nie uspokojenie, lecz dalszą destabilizację Donbasu.
Wszystko wskazuje zatem na to, że na razie nie ma co liczyć na szybkie zakończenie konfliktu na wschodniej Ukrainie. Jeszcze do niedawna wydawało się, że przewaga wynikająca z układów międzynarodowych jest po stronie Rosji. Za zniesieniem antyrosyjskich sankcji opowiadało się coraz więcej państw unijnych, a Paryż i Berlin naciskały na Kijów, by przyspieszył wykonanie politycznej części mińskich porozumień pokojowych. Świat zachodni najwyraźniej był coraz bardziej zmęczony Ukrainą, biznesmeni marzyli o powrocie zasady „bussines as usual” w stosunkach z Rosją, a politycy powoli dawali się przekonać, że Putin może być cennym sojusznikiem w walce z tzw. Państwem Islamskim w Syrii. Tymczasem to właśnie Syria skomplikowała sytuację, a mówiąc ściślej – udział rosyjskiego lotnictwa w oblężeniu Aleppo i brutalne ataki na cywilną ludność miasta. Efektem stało się zerwanie przez USA porozumienia w sprawie amerykańsko-rosyjskiej współpracy i wyraźnie zaostrzenie stosunków między Moskwą a Waszyngtonem.
Co więcej, rosyjskie władze ostro zaczęły krytykować także niektórych europejskich polityków. Norbert Röttgen, szef komisji spraw zagranicznych Bundestagu, poseł CDU, 7 października na łamach dziennika „Süddeutsche Zeitung” obarczył Rosję współodpowiedzialnością za zbrodnie wojenne w Syrii i opowiedział się za nowymi sankcjami wobec Moskwy.
Nie należy jednak zapominać, że łączenie kwestii syryjskiej i ukraińskiej w jeden pakiet niesie także pewne niebezpieczeństwo. I tak np. ukraiński politolog Jewhen Mahda obawia się, że odchodząca administracja Obamy, w zamian za jakieś porozumienie dotyczące Syrii, które mogłaby przedstawić jako swój sukces, „przehandluje” Ukrainę, a przynajmniej tę wschodnią. Dowodem na to miałaby być nieoczekiwana wizyta, którą 5 października złożyła w Moskwie Wiktoria Nuland, zastępca amerykańskiego sekretarza stanu. Rozmawiała m.in. z Władysławem Surkowem, czyli jednym z architektów konfliktu na wschodzie Ukrainy.
Niepokój strony ukraińskiej jest zrozumiały, chociaż być może przesadny. Jedno natomiast wydaje się pewne – bez zdecydowanej pomocy ze strony Zachodu, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, konflikt w Donbasie może trwać latami. A to pewnością nie leży w interesie Ukrainy, podobnie zresztą jak nadanie szerokiej autonomii dwóm zbuntowanym regionom Donbasu. Być może jakieś rozwiązanie przyniosą amerykańskie wybory prezydenckie. Nie wiadomo tylko, czy będzie ono z większym pożytkiem dla Kijowa, czy dla Moskwy.
Postscriptum
Już po napisaniu tego tekstu doszło do dwóch istotnych, związanych z Donbasem, wydarzeń, które jednak potwierdzają przedstawione w artykule tezy. Po pierwsze, 16 października 2016 r. w Doniecku został zabity Arsen Pawłow „Motorola”, jeden z komendantów samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej. Zginął od bomby umieszczonej w windzie domu, w którym mieszkał, a do zamachu przyznała się dziwna ukraińska, ultranacjonalistyczna organizacja Misanthropic Division, odwołująca się do słowiańskiego braterstwa i pogańskich korzeni. Zdaniem ekspertów, zamach był fachowo przygotowany, co zdaje się wskazywać na służby specjalne. Prorosyjscy separatyści oczywiście oskarżają Kijów. Prawdopodobny jednak jest także ślad rosyjski, gdyż Moskwa ma coraz większe problemy z donieckimi watażkami.
Po drugie, trzy dni po śmierci „Motoroli” w Berlinie odbyło się spotkanie tzw. normandzkiej czwórki, czyli przywódców Niemiec, Francji, Ukrainy i Rosji, żeby rozmawiać o pokojowym zakończeniu konfliktu w Donbasie. Żadne przełomowe decyzje jednak nie zapadły, chociaż pojawił się pomysł wysłania na te tereny uzbrojonej misji OBWE. Problem w tym, że nie wiadomo, jak miałaby ona konkretnie wyglądać, kto miałby ją tworzyć i czy mieliby w niej brać udział rosyjscy żołnierze.
autor zdjęć: Michał Zieliński