Lotnicy z Pruszcza Gdańskiego od 35 lat mają Mi-24. Niektórzy z niedowierzaniem przysłuchują się ich opowieściom o tym, jak te radzieckie maszyny sprawdziły się w Iraku i Afganistanie.
Jest to jedyny śmigłowiec szturmowy na świecie, który oprócz wykonywania zadań typowo bojowych może też transportować żołnierzy desantu albo zabrać ze sobą nawet 2 tys. kg ładunku. Mi-24 od 35 lat służą pruszczańskim lotnikom. Ale oni na leciwy wiek śmigłowców patrzą z nieco innej strony niż przeciętny Kowalski. „To nie są samochody, które już po kilkunastu latach nie nadają się do bezpiecznej jazdy. Mi-24 są regularnie serwisowane, każda część ma swoją określoną żywotność i jeśli jej »termin przydatności« się kończy, jest wymieniana na nową”, zapewnia ppłk Witold Wilk, pilot z wieloletnim doświadczeniem, weteran misji w Iraku i Afganistanie, inspektor bezpieczeństwa lotów w 49 Bazie Lotniczej w Pruszczu Gdańskim.
Pierwsze loty
Historia „latających czołgów” w Polsce rozpoczyna się w 1978 roku w 37 Pułku Śmigłowców Transportowych w Leźnicy, do którego trafiły pierwsze egzemplarze radzieckich Mi-24. Ten zakup to część planu modernizacji armii, który wprowadzał w życie ówczesny rząd. Śmigłowce przez kilka miesięcy nie były używane, ponieważ ich piloci dopiero się szkolili. Siedmiu doświadczonych Polaków poleciało do Frunze w Kirgistanie (dziś Biszkek, ale tak do 1991 roku nazywała się stolica tego kraju). Wówczas w ZSRR szkolili się lotnicy z całego świata.
Jednym z nich był kpt. rez. pil. Stanisław Florczak. Miał wtedy 30 lat i za sobą 1,1 tys. godzin spędzonych w powietrzu. Pozostali – co najmniej 800. We Frunze spędzili trzy miesiące. Zostali na miejscu podzieleni na grupy i każda z nich miała swojego instruktora, który krok po kroku uczył, jak pilotować radzieckie maszyny. Najpierw szkolenie teoretyczne, a potem praktyka – około 150 godzin latania. „Czy coś sprawiało mi trudność? Nie, w żadnym wypadku. Po pierwsze, mieliśmy już doświadczenie; po drugie, jak się ma 30 lat, to człowiek niczego się nie boi i nic nie wydaje się szczególnie trudne”, mówi kpt. rez. pil. Stanisław Florczak.
Do Polski wrócili razem z Rosjaninem – Gorionowem, którego nazywali „Żenia”. W kraju szkolił ich jeszcze dwa lata. We wspomnieniach jednego z pierwszych pilotów Mi-24 ten czas wypełniony jest wyzwaniami. „Chcieliśmy robić wszystko i nie baliśmy się niczego. Wkrótce po powrocie z Frunze były pokazy, ćwiczenia. Koledzy mieli nawet zrzucić bomby na zator lodowy na Wiśle. Nie udało się, podobno wyznaczone miejsce znajdowało się zbyt blisko rurociągu »Przyjaźń«. Nie chcieli go uszkodzić, bomby spadły nie w to miejsce, co trzeba i operacja się nie powiodła”, mówi lotnik.
W 1981 roku postanowiono utworzyć 8 Eskadrę Śmigłowców Szturmowych, podlegającą 49 Pułkowi Śmigłowców Bojowych (dzisiejsza 49 Baza Lotnicza). W jej skład weszli przeszkoleni w Kirgistanie piloci i technicy. Dzięki tej decyzji 35 lat temu Mi-24 pojawiły się w Pruszczu Gdańskim. Do czasu przemian ustrojowych na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku armia kupiła 32 wiropłaty. Kolejne dotarły do Pruszcza już w latach dziewięćdziesiątych – dostaliśmy od Niemców 18 maszyn Mi-24. Nie były nowe, więc dwie zostały rozebrane na części, ale do służby wcielono 16 egzemplarzy.
Testy w pyle
Operacja w Iraku była dla załóg śmigłowców Mi-24 wielką niewiadomą. Pierwsza misja bojowa, pierwsze zadania poza granicami kraju, pierwsze operacje wykonywane z wojskami z innych krajów na zupełnie obcym terytorium. „Nie bardzo wiedzieliśmy, na co się piszemy. Oczywiście mieliśmy instrukcje dotyczące obsługi Mi-24 w warunkach bojowych, ale nie do końca odpowiednie, nie do końca czytelne, wyciągnięte gdzieś z dna szuflady. W dodatku napisane na podstawie działań Mi-24 w Afganistanie, a Irak to przecież zupełnie inne warunki geograficzne”, mówi ppłk pil. Witold Wilk.
Pierwsze śmigłowce Mi-24 zostały wysłane do Iraku w 2004 roku, w czasie III zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego. Obawiano się jednak, że mogą tam być problemy z radzieckimi maszynami. Nieoficjalnie mówiło się wówczas, że mają one wykonać zadanie, a później zostać w irackiej armii.
Szczątkowe informacje, brak doświadczenia w tego typu misjach, skąpe instrukcje – trudno o optymizm w takiej sytuacji, ale załogi Mi-24 dostały zadanie i musiały je wykonać. „Składaliśmy więc informacje o pilotowaniu i obsłudze Mi-24 w warunkach bojowych trochę jak puzzle. Trochę z instrukcji, a trochę z doświadczeń naszych starszych kolegów, którzy szkolili się w Frunze w Kirgistanie. Remontowano tam Mi-24 zniszczone w Afganistanie podczas wojny, więc Polacy widzieli, jak to wygląda. To od nich dostaliśmy jeden z niewielu optymistycznych przekazów – mimo wielu uszkodzeń Mi-24 zawsze wracały do bazy”, wspomina ppłk pil. Wilk.
Pierwsze, z czym musieli się zmierzyć w Iraku, to wysokie temperatury. „Rekord, który poczułem na własnej skórze, to 53ºC w cieniu. Wylądowaliśmy wtedy na lotnisku w Bagdadzie. Całe popołudnie śmigłowiec stał na płycie lotniska. A gdy wróciliśmy, by do niego wsiąść i wystartować, to... Przede wszystkim trzeba było włożyć rękawiczki, bo dotknięcie maszyny groziło poparzeniem. To było jak wejście do rozgrzanego piekarnika”, opowiada ppłk Wilk. Trzeba przy tym pamiętać, że pilot oprócz kombinezonu miał na sobie całe wyposażenie oraz kamizelkę kuloodporną. Wszystko jest szczelne i waży kilkanaście kilogramów. „Mi-24 ma klimatyzację, tyle że ona nie działa przy starcie i w pierwszym etapie lotu. Te początkowe minuty w śmigłowcu były nie do zniesienia”, wspomina pilot. Temperatura dawała się we znaki nie tylko załodze, lecz także samej maszynie. Podobno pewnego razu było tak gorąco, że stopiły się plastikowe elementy, które służyły do zacienienia ekranów, tak by te były czytelne. Z powodu takich temperatur zdarzało się, że ekipy pracowały w nocy, a w dzień odpoczywały.
W Iraku lotnicy z Pruszcza Gdańskiego patrolowali wyznaczone tereny oraz zabezpieczali konwoje z powietrza, od 2004 do 2008 roku na zmianę z załogami z 56 Bazy Lotniczej w Inowrocławiu. Na miejscu nauczyli się wszystkiego, czego nie mogli znaleźć w instrukcjach. „Niezastąpione doświadczenie, którego nie zdobylibyśmy na żadnych ćwiczeniach”, potwierdzają zgodnie żołnierze.
Wysokie loty
Okazało się jednak, że przed nimi jeszcze większe wyzwanie niż iracka operacja. W 2008 roku trwała misja ISAF, w której polscy żołnierze brali udział już od ponad roku. Dowódcy podjęli jednak decyzję, że do Afganistanu powinny trafić również Mi-24. I tak jak w wypadku Iraku, na zmianę latały tam załogi z 56 Pułku Śmigłowców Bojowych w Inowrocławiu (obecnie 56 Bazy Lotniczej) oraz 49 Pułku Śmigłowców Bojowych z Pruszcza Gdańskiego (obecnie 49 Bazy Lotniczej). Piloci byli już doświadczeni, po kilku zmianach w Iraku, ale zdawali sobie sprawę z tego, że teraz działają w rejonie znacznie bardziej niebezpiecznym.
W Afganistanie załogi Mi-24 czuły się naprawdę potrzebne. Nie tylko same wykonywały patrole i osłaniały z powietrza, lecz także uczestniczyły w operacjach typowo bojowych. Dlatego na pokładzie śmigłowca, oprócz trzyosobowej załogi, znalazł się strzelec. „Po wykryciu przeciwnika neutralizowaliśmy go. Niszczyliśmy też infrastrukturę talibów”, wyjaśnia ppłk pil. Wilk.
Mi-24, zwane w Afganistanie rydwanami śmierci, świetnie sprawdzały się też w sytuacji, gdy trzeba było odstraszyć przeciwnika. Tam gdzie pojawiały się wielkie śmigła, ustawał ogień przeciwnika, robiło się bezpieczniej.
Podpułkownik wspomina jedną z afgańskich operacji, w której brał udział. „Mieliśmy chronić z powietrza 12-kilometrowy konwój. Nasi żołnierze przenosili się wówczas do bazy Warrior. Wyglądało to tak, jakby całe miasteczko poruszało się na kołach. Konwój osłaniały dwa śmigłowce, a jeden z nich pilotowałem ja. Kiedy tylko odlatywaliśmy, by zatankować, natychmiast pojawiał się ogień przeciwnika. Gdy wracaliśmy, znów był spokój. Lataliśmy tak nad naszymi żołnierzami od rana do wieczora, by czuli się bezpieczni”. Świadomość, że ich praca jest ważna, motywowała pilotów do ogromnego wysiłku. Po latach przyznają, że działali na granicy norm, dawali z siebie więcej niż 100%. W ciągu jednej misji wykonywali nawet ponad 120 zadań bojowych.
Udział w ISAF to dla Mi-24 wyzwanie związane z wysokością, na jakiej jest położony Afganistan, czyli ponad 2 tys. m n.p.m. Okazało się, że silniki, w które wyposażono śmigłowce, miały za małą moc. „Potrzebowaliśmy pasa startowego, by się wzbić. Startowaliśmy niemal jak samoloty”, wspomina Wilk. „Nie mogli tego zrozumieć Amerykanie, którzy mówili nam »możecie tu lądować« i wskazywali jakiś skrawek ziemi. Odpowiadaliśmy, że nie ma mowy, bo potem musimy wystartować, a do tego potrzebujemy więcej miejsca. »Jak to, przecież macie śmigłowce!«, słyszeliśmy w odpowiedzi. Oni nie mogli tego zrozumieć, ale widzieli też, że dajemy radę. Skoro wykonywaliśmy wspólne operacje, to znaczy, że nam ufali”, podkreśla ppłk Wilk.
Amerykanie z zaciekawieniem obserwowali wielkie radzieckie Mi-24. Kiedy podpułkownik razem z amerykańską załogą leciał ich śmigłowcem, jego uwagę przykuło zachowanie strzelca, który obserwował to, co działo się na ziemi. „Trzeba wiedzieć, że Amerykanie przestrzegają regulaminów i nie zdarza się, by łamali jakieś przepisy. Więc jeśli strzelec miał rozkaz, by obserwować teren, to obserwował i nic nie mogło wtedy odwrócić jego uwagi. Zauważyłem jednak, że kątem oka przygląda się lecącemu za nami Mi-24. I w końcu nie wytrzymał, wyciągnął komórkę i zrobił zdjęcie naszej maszynie”, wspomina ze śmiechem pilot.
Misja w Iraku była dla pilotów i techników odkrywaniem możliwości śmigłowca. Do szczątkowych informacji, które mieli na początku misji, dokładali kolejne. Tak tworzył się obraz tej potężnej maszyny. A Afganistan? Ppłk Wilk zastanawia się chwilę, gdy słyszy pytanie o to, czego dowiedział się o Mi-24 w tym kraju. W końcu odpowiada: „Na pewno tego, że one przynoszą szczęście. Nieraz zdarzało się, że po ostrzale znajdowaliśmy na pokładzie odłamki czy elementy pocisku, ale jakoś szczęśliwie docieraliśmy do bazy”. Potwierdziło się zatem to, co o Mi-24 mówili ich pierwsi polscy piloci.
Dziś w 49 Bazie Lotniczej w Pruszczu Gdańskim jest 12 tych śmigłowców. Lata nimi 28 pilotów, a 70 techników zajmuje się obsługami i naprawami maszyn. Mi-24 są używane do szkolenia lotników, ale ich załogi biorą też udział we wszystkich dużych ćwiczeniach wojskowych. „Na »Anakondzie ’16« wykonywaliśmy zadania dotyczące bezpośredniego wsparcia lotniczego i osłony wojsk z powietrza”, mówi por. Paweł Lipski, jeden z pilotów służących w 49 Bazie. Przed nimi z kolei „Tumak ’16” – będą ćwiczyć razem z 16 Pomorską Dywizją Zmechanizowaną – oraz „Ramstein Guard ’16”, gdzie zmierzą się z zakłóceniami radioelektronicznymi z użyciem sił i środków NATO.
autor zdjęć: Bartosz Bera