Z pozoru mało istotne, lokalne wydarzenie, jakim było dwutygodniowe oblężenie meczetu w saudyjskiej Mekce w 1979 roku, dało grunt pod rozwój sunnickiego ekstremizmu religijnego, z którym Zachód boryka się do dziś.
Niezwykła historia, która wpłynęła na losy świata, zaczęła się od osoby wówczas całkowicie nieznanej. Był nią niejaki Dżuhajman al-Otajbi, były kapral saudyjskiej Gwardii Narodowej. Z czasem, za sprawą salafitów, zradykalizował się na tyle, że zaczął krytykować „liberalną” wersję saudyjskiego islamu. Opowiadał się za całkowitym wyrugowaniem elementów „wrogiej i zepsutej” kultury zachodniej oraz postulował wyrzucenie wszystkich niemuzułmanów ze świętej ziemi islamu. Al-Otajbi przekonywał, że królewska rodzina Saudów jest skorumpowana i uzależniona od Zachodu i jako taką trzeba obalić ją siłą, a Arabia Saudyjska musi oczyścić się z herezji, niemoralności i dekadenckiego konsumpcjonizmu. Jedynym rozwiązaniem miało być wprowadzenie sunnickiej teokracji, opartej ściśle na zasadach islamu bez jakichkolwiek odstępstw.
By zyskać zwolenników, Al-Otajbi ogłosił, że jego szwagier jest Mahdim, a więc boskim zbawicielem. Według tej narracji, zbliżały się dni ostateczne i należało się do tego przygotować, powołując państwo teokratyczne. Saudyjska władza nie reagowała, nie chciano bowiem antagonizować środowisk konserwatywnych. W pewnym momencie jednak sytuacja wymknęła się spod kontroli – wydawałoby się niegroźni uczniowie z meczetów przekształcili się z kanapowych radykałów w żołnierzy. Z całego kraju do grupy Al-Otajbiego zaczęły potajemnie napływać pieniądze. Zaprzyjaźnieni oficerowie saudyjskich sił zbrojnych przekazywali mu broń. Wśród wspierających znalazł się brat Osamy bin Ladena, Mahrous, który najprawdopodobniej użyczył ciężarówek należących do rodzinnej firmy, aby wwieźć broń do meczetu.
Zuchwały atak
Na datę szturmu nieprzypadkowo wybrano 20 listopada 1979 roku. Był to pierwszy dzień 1400 roku, według kalendarza muzułmańskiego, oraz ten, w którym miał się objawić odnowiciel islamu. Równie starannie wybrano obiekt ataku: gigantyczny kompleks Al-Masdżid al-Haram, największy meczet na świecie, położony w Mekce. To tam znajduje się Al-Kaba, świątynia i sanktuarium. W islamie nie ma ważniejszego miejsca. W jego kierunku muzułmanie zwracają się, modląc każdego dnia.
Poranne przygotowania do modlitwy zostały przerwane, gdy przebrani za wiernych zamachowcy zabili nieuzbrojonych (z powodu świętości miejsca) policjantów. Szturmujących było wielu – może kilkuset, może tysiąc lub półtora tysiąca, w tym najprawdopodobniej Egipcjanie i Pakistańczycy. Większość stanowili Saudyjczycy. Liczby atakujących nikt nigdy nie ustalił. Wiadomo jedynie, że dołączyła do nich pewna grupa wiernych. Zamachowcy przecięli kable telefoniczne i zabezpieczyli wejścia. Na minaretach rozmieszczono snajperów i obserwatorów. Przez megafony wzywano do natychmiastowego zaprzestania eksportu ropy naftowej do Stanów Zjednoczonych i wyrzucenia z kraju wszystkich osób niebędących muzułmanami.
Stacjonujące nieopodal służby bezpieczeństwa postanowiły wykorzystać zamieszanie i niemal od razu ruszyły do frontalnego ataku. Straty były jednak tak duże, że konieczny okazał się odwrót. Sytuacja była napięta – nikt nie wiedział, czy zuchwały szturm na sanktuarium to akt jednostkowy, czy też początek większej akcji, która doprowadzi do obalenia rodziny Saudów. Podobne wydarzenia miały miejsce kilka miesięcy wcześniej w sąsiednim, szyickim Iranie, gdzie duchowny ajatollah Chomeini niespodziewanie obalił monarchię Mohammada Rezy Pahlawiego. A może za szturmem na Al-Masdżid al-Haram stali mieszkający w Arabii Saudyjskiej niezadowoleni z rządów szyici, wspierani przez rewolucjonistów z Teheranu? Wszak ci w tym samym okresie podburzali szyitów w sąsiednim Iraku.
Nie znając jeszcze szczegółów incydentu, saudyjskie władze odcięły łączność ze światem zewnętrznym, aby przypadkiem złe wieści nie wydostały się z kraju. Zamknięto granice państwowe. Na pytania zachodnich dyplomatów o doniesienia na temat walk w Mekce, Saudyjczycy odpowiadali, że w mieście nic godnego uwagi się nie dzieje, a obecność sił bezpieczeństwa to jedynie plotki lub co najwyżej ćwiczenia. Nie było żadnej możliwości zweryfikowania tych informacji, jako że państwa zachodnie nie miały w mieście swych przedstawicielstw – do Mekki wstęp mają jedynie muzułmanie.
Po kilku godzinach nad meczetem krążyły śmigłowce z agentami saudyjskich służb specjalnych, starających się zrozumieć charakter zdarzenia (jeden z pilotów został szybko amerykańskim informatorem). Wkrótce okazało się, że jest to działanie odosobnione i nie ma zakrojonego na dużą skalę spisku, który wykorzystywałby fakt, iż w momencie szturmu poza krajem przebywali koronowany książę Fahd oraz dowódca przybocznej gwardii, książę Abdullah. Władza znalazła się jednak w niezwykle trudnej sytuacji, bowiem szturm na wielki meczet, szczelnie okupowany przez nieokreśloną grupę obrońców, musiał się zakończyć krwawo. Co gorsza, mogło dojść do uszkodzenia lub nawet zniszczenia sanktuarium. Jakakolwiek akcja zbrojna kategorycznie wymagała zgody sunnickich władz religijnych. Te jednak w zamian za obyczajowe ustępstwa na ich rzecz zgodziły się, aby saudyjskie służby w razie konieczności użyły siły.
Pomoc „krzyżowców”
Odpowiedzialna za remonty sanktuarium firma rodziny bin Ladenów, a więc budowlane imperium Saudi Binladin Group, przekazała służbom mapy obiektów. Żaden jednak ze szturmów nie zakończył się powodzeniem, chociaż kolejne próby – z wykorzystaniem artylerii i pojazdów opancerzonych – zepchnęły islamistów do kilku punktów oporu. Ci jednak ciągle walczyli – w jednej z potyczek unieruchomili nawet transporter opancerzony M-113, blokując koła i gąsienice zwiniętymi dywanami, a następnie podpalając wnętrze koktajlem Mołotowa. Kolejne wydarzenia są niepotwierdzone. Najprawdopodobniej Saudowie poprosili wówczas o pomoc Amerykanów i Francuzów. Do Arabii Saudyjskiej mieli przybyć komandosi GIGN (Groupe d'Intervention de la Gendarmerie Nationale), francuskiego oddziału antyterrorystycznego, oraz agenci CIA. Przed przyjazdem do Mekki wszyscy oni musieli przejść na islam.
Przebieg finalnej akcji też nie jest znany. Niektórzy świadkowie utrzymują, że Francuzi uderzyli z podziemi, wpuszczając gaz łzawiący. Według innych, jedynie wspierali oni Saudyjczyków w sztabie, a szturm przeprowadziły siły pakistańskie. W tym samym czasie przez mury okalające meczet wdzierali się saudyjscy żołnierze. Pomimo kordonu setkom bojowników udało się uciec. Walki trwały w Mekce jeszcze kilka dni. Łącznie w dwutygodniowym kryzysie życie straciło 255 cywilów, zamachowców i żołnierzy. Ponad 500 uczestników walk zostało rannych, z czego większość po stronie rządowej.
Wielu odpowiedzialnych za oblężenie sanktuarium nigdy nie złapano. Liczni zginęli w walkach. Nie zakończyło to jednak kryzysu. Amerykanie publicznie obarczyli winą przywódcę Iranu ajatollaha Chomeiniego. Ten zaś oskarżył Amerykanów i Izrael. Na takie słowa szyickiego duchownego zareagował cały muzułmański świat, także sunnici. W wielu krajach dochodziło do gwałtownych demonstracji antyamerykańskich. W pakistańskim Islamabadzie tłum wdarł się do amerykańskiej ambasady, którą splądrował, a następnie spalił. Kilka dni później taki sam los spotkał amerykańską placówkę dyplomatyczną w Libii. Zaledwie trzy tygodnie wcześniej podobnie stało się w Teheranie, aczkolwiek z innych powodów.
Al-Otajbi został schwytany. Razem z kilkudziesięcioma innymi osobami skazano go za wiele poważnych przestępstw, w tym naruszenie świętości Al-Masdżid al-Haram, zabijanie współwyznawców, podszywanie się pod Mahdiego. W styczniu 1980 roku wszyscy zostali ścięci w publicznych egzekucjach na głównych placach saudyjskich miast. Wydarzenie na żywo transmitowała tamtejsza telewizja. Mahrousowi bin Ladenowi nic się nie stało.
Początek współczesnego terroryzmu
Chociaż szturm i oblężenie meczetu były wydarzeniem jednostkowym, mającym początek i koniec, to jednocześnie stanowiły podwaliny współczesnego terroryzmu muzułmańskiego spod znaku Al-Kaidy, a później tzw. Państwa Islamskiego. Właśnie to wydarzenie miało niezwykły wpływ na takich ludzi, jak 22-letni wówczas Osama bin Laden. Młody Saudyjczyk był ponoć dogłębnie poruszony widokiem czołgów niszczących najświętsze miejsce islamu – religii, której królewska władza miała bronić. Wówczas w bin Ladenie zaczęła się rodzić głęboka nienawiść wobec królewskiej rodziny. Mógł sądzić, że jest ona uzależniona od USA i nie broni należycie muzułmanów.
Podobnie uważali inni radykałowie muzułmańscy, którzy po incydencie w Mekce zawarli z Saudami cichy pakt – w zamian za rezygnację z prób obalenia saudyjskiej monarchii, otrzymali swobodę realizowania swych aspiracji poza granicami kraju, w tym w pierwszej kolejności w Afganistanie, gdzie rozpoczynała się właśnie sowiecka inwazja. W ich wsparcie włączyli się Amerykanie, którzy uznali, że umiarkowani sunnici dadzą odpór Związkowi Sowieckiemu i radykalnym szyitom. Na wydarzeniach zyskali również saudyjscy duchowni, którzy w zamian za wydanie religijnej zgody na siłowy szturm na meczet, wymogli na władzach cofnięcie planów (choć ograniczonych) emancypacji kobiet oraz uzyskali prawo do głoszenia radykalnego islamu.
Decyzja prezydenta Cartera o ewakuacji amerykańskich placówek dyplomatycznych z Bliskiego Wschodu pokazała rodzącym się wówczas sunnickim bojownikom, że Stany Zjednoczone są słabsze, niż wszyscy myślą, i do ich pokonania nie potrzeba nowoczesnych samolotów ani czołgów, lecz grupy oddanych islamowi świętych wojowników. Kto wie, być może gdyby nie szturm na sanktuarium w Mekce przeprowadzony przez niemal całkowicie zapomnianego przez historię Al-Otajbiego, sunniccy radykałowie – w tym Osama bin Laden – nigdy nie wyjechaliby do Afganistanu, co w takiej sytuacji mogłoby odwrócić losy wojny sowiecko-afgańskiej. Wówczas historia świata, w tym naszej rzeczywistości, byłaby inna…
autor zdjęć: Jasmin Merdan/fotolia