Wybuch pocisku uszkodził Leoparda 2A4. Czołg utknął pod lasem. Niebawem na miejscu pojawił się patrol rozpoznania technicznego. Szybka ocena i wniosek: pojazd można naprawić, ale trzeba go odholować w bezpieczne miejsce. Tak podczas ćwiczeń „Lew '21” działali specjaliści z 11 Batalionu Remontowego.
Dla remontowców nie ma ważniejszych ćwiczeń. Podczas „Lwa” przechodzą certyfikację. Inaczej mówiąc, to generalny sprawdzian ich umiejętności. W pole batalion zwykle wyrusza wspólnie z dużą bojową jednostką. W tym samym czasie realizuje ona własne zadania, ale scenariusze obydwu ćwiczeń zazębiają się. Prócz tego remontowcy stanowią realne zabezpieczenie dla głównych sił. Jeśli na poligonie faktycznie zepsuje się czołg czy pojazd opancerzony, pospieszą z pomocą.
Godzina dla Leoparda
Nie inaczej było w tym roku. Na rozległych przestrzeniach ośrodka w Świętoszowie, równocześnie z „Lwem”, rozgrywały się ćwiczenia „Borsuk '21”. Czołgi z 34 Brygady Kawalerii Pancernej, wzmocnione sprzętem innych jednostek najpierw odpierały atak przeciwnika, by następnie wyprowadzić trzydniowe kontruderzenie. Przygotowania do natarcia miałem okazję oglądać nieopodal Wzgórza Prezydenckiego. Pół godziny później dotarłem do punktu zbiórki uszkodzonego sprzętu. To właśnie tutaj żołnierze 11 brem starają się przywrócić sprawność pojazdom, które ucierpiały podczas walki albo uległy awarii. Ale o tym za chwilę. Wcześniej bowiem mam okazję obejrzeć ewakuację uszkodzonego czołgu.
Leopard 2A4 utknął pod lasem, jakieś 100 m od polnej drogi. Czołg został unieruchomiony przez usterkę. Na ile poważną? To muszą ustalić specjaliści. Niebawem przy pojeździe pojawia się samochód patrolu rozpoznania technicznego. Dwóch żołnierzy zabezpiecza teren z bronią gotową do strzału. Pozostali ruszają w kierunku Leoparda. Pierwsza rzecz – trzeba pomóc rannemu członkowi załogi. W tej chwili trudno jeszcze ocenić, co mu się stało. Niewykluczone, że kiedy opuszczał czołg, dosięgła go kula przeciwnika. Rzecz kolejna – sprawdzić stan Leoparda i ocenić, czy istotnie pojazd nie może ruszyć z miejsca. Jak się okazuje – nie może. Żołnierze z patrolu wzywają więc grupę ewakuacyjno-remontową. W oczekiwaniu na jej przyjazd, dowódca 11 brem opowiada mi o procedurach. – Patrol rozpoznania technicznego lustruje teren, gdzie prowadzone były walki i sprawdza, czy nie ma tam sprzętu, który wymaga naprawy. Jeśli na swojej drodze żołnierze napotkają pojazd nienadający się już do remontu, oceniają, czy może on stać się dla nas dawcą części zamiennych. Dotyczy to sprzętu należącego zarówno do naszych wojsk, jak i wojsk przeciwnika – wyjaśnia ppłk Zdzisław Kubisztal.
Tymczasem na polnej drodze pojawiają się pierwsze pojazdy grupy ewakuacyjno-remontowej (GER). W środku kolumny sunie blisko 40-tonowy Bergepanzer – wóz zabezpieczenia technicznego oparty na konstrukcji czołgu Leopard 1. To właśnie on wystąpi za moment w roli głównej. Żołnierze GER muszą przede wszystkim odholować pojazd w bezpieczne miejsce. Jeśli dojdą do wniosku, że usterkę uda się usunąć w ciągu godziny, podejmą się naprawy na miejscu. Jeżeli nie, czołg trafi do polowego warsztatu w punkcie zbiórki uszkodzonego sprzętu. Tam fachowcy na finalizację prac dostaną 60 roboczogodzin. W przeliczeniu oznacza to na przykład, że pięciu specjalistów będzie się mogło zajmować naprawą przez 12 godzin. – Oczywiście w polowych warunkach naszym głównym celem jest przywrócenie pojazdowi sprawności. Czołg musi jeździć i strzelać. Na polu walki nie będzie miało większego znaczenia, czy posiada lusterko kierowcy i kompletne oświetlenie – tłumaczy ppłk Kubisztal.
Kiedy rozmawiamy, Bergepanzer rusza w kierunku unieruchomionego Leoparda. Załoga wozu wystawiła sztywny hol. Metalowy drąg opiera się o pancerz czołgu, zaczep spina się z uchem, pojazdy zostają połączone. Sam proces trwał może kilkadziesiąt sekund. Bergepanzer przeciąga Leoparda na drogę i ustawia pod osłoną drzew. Teraz remontowcy zdejmują płytę, która osłania silnik czołgu. Mechanizm zostaje podczepiony do żurawia zainstalowanego na Bergepanzerze, podniesiony do góry, a następnie osadzony na podporach. – W przypadku Leoparda samo wymontowanie silnika nie jest przesadnie skomplikowane – przyznaje mł. chor. Paweł Lewandowski, dowódca drużyny, która pracuje przy uszkodzonym pojeździe. – Wystarczy odkręcić kilka śrub i przekładni, odinstalować szybkozłącza paliwowe, elektryczne czy chłodzenia. Cały proces zajmuje kilkanaście minut – dodaje. Do wymontowanego silnika żołnierze podłączają przewody i węże, które zapewniają m.in. dopływ paliwa i chłodzenie. Do tego dokładają specjalny pulpit. Dzięki niemu będą mogli uruchomić mechanizm i sterować jego pracą, a co za tym idzie – rozstrzygnąć, co w nim nie gra. – Po wstępnej weryfikacji doszliśmy do wniosku, że źródłem problemu jest wyciek z układu chłodzenia. Usterka niewielka, więc można ją usunąć na miejscu – informuje mł. chor. Lewandowski.
Goździk do poprawki
Ekipa remontowa pozostaje przy czołgu, a my ruszamy dalej, by przyjrzeć się, w jaki sposób został urządzony punkt zbiórki uszkodzonego sprzętu. Przy samym wjeździe znajduje się punkt kontroli dozymetrycznej. Żołnierze sprawdzają tutaj, czy przeznaczony do remontu pojazd nie nosi śladów napromieniowania bądź skażenia bronią chemiczną. Jeśli takie stwierdzą, przeprowadzana jest dekontaminacja. Następnie pojazd trafia na stanowisko, gdzie żołnierze weryfikują jego uszkodzenia i usterki. Od tego zależy, jacy fachowcy wezmą go na warsztat. Dalej wóz jest opróżniany z paliwa i rozbrajany. Paliwo trafia do cysterny, amunicja – do skrzyń. Tak przygotowany pojazd zostaje przeholowany do odpowiedniego warsztatu albo strefy postoju, w której czeka na swoją kolej.
Idziemy gruntową drogą, mijając rozmieszczone pośród drzew, zamaskowane siatkami stanowiska dla pojazdów, wojskowe namioty, sztab wraz z całym zapleczem logistycznym – punktem żywienia, tankowania, poboru wody czy amunicji. – Punkt zbiórki uszkodzonego sprzętu zwykle zajmuje powierzchnię 3–4 km2. W batalionie mamy ponad sto egzemplarzy specjalistycznego sprzętu. Oprócz tego są jeszcze pojazdy osobowo-terenowe i ciężarówki – wylicza ppłk Kubisztal. Wreszcie docieramy do pokaźnych rozmiarów namiotu rozstawionego na końcu polnej drogi. Skrywa on samobieżną haubicę Goździk należącą do 10 Brygady Kawalerii Pancernej. Wokół sprzętu uwija się ekipa remontowa. – Zgodnie ze scenariuszem haubica ma uszkodzone systemy uzbrojenia. Nie pracuje mechanizm ładujący amunicję, działo nie może oddać strzału. Będziemy te usterki usuwać – wyjaśnia mł. chor. Piotr Salamon, dowódca drużyny remontu sprzętu artyleryjskiego. – Tuż obok stoją nasze mobilne warsztaty, z których pobieramy wszelkie potrzebne narzędzia – dodaje.
Podobnych zadań remontowcy mieli bez liku. Ćwiczenia trwały niemal tydzień. Batalion zjechał do koszar tuż przed ostatnim październikowym weekendem.
autor zdjęć: 11 LDKPanc
komentarze