Podczas manewrów „Saber Junction 23” sztabowcy z Żagania stanęli na czele Wielonarodowej Dywizji Hohenfels, która miała zatrzymać ofensywę sił fikcyjnego państwa Donovia i wyprowadzić skuteczny kontratak. Polscy żołnierze zgodnie podkreślają, że ćwiczenia dały im wiele, a korzyści z nich można rozpatrywać w kilku aspektach.
Znaczenie takich ćwiczeń trudno przecenić. Udział w nich pozwala na zdobycie doświadczeń, które procentują latami. Zwłaszcza jeśli ktoś znajdzie się w samym sercu wydarzeń – tak jak żołnierze z Polski.
Podwójna rola
Scenariusz „Saber Junction ’23” został precyzyjnie rozpisany. Wojska Donovii, czyli siły Czerwonych, przemaszerowały przez Czechy i od południa wkroczyły do Niemiec. Dotarły na wysokość Norymbergi. Tam jednak czekali już Niebiescy – wielonarodowa dywizja NATO. Wkrótce doszło do walnego starcia. Tak właśnie wyglądał scenariusz tegorocznych ćwiczeń „Saber Junction ‘23”. Zostały one przeprowadzone na poligonie nieopodal Hohenfels, gdzie mieści się największy europejski ośrodek szkoleniowy US Army. W manewrach wzięło udział przeszło 4 tys. żołnierzy z 14 państw – od Albanii, przez Francję i Wielką Brytanię, aż po Stany Zjednoczone. Wśród nich znalazło się także ponad stu Polaków. Wydawać by się mogło, że niewielu, ale w ćwiczeniach „Saber Junction” przypadły im kluczowe role. Sztabowcy z 11 Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej w Żaganiu na kilkanaście dni stanęli bowiem na czele natowskiej dywizji.
Dla oficerów z Żagania nie było to zupełnie nowe doświadczenie. Wojskami Sojuszu Północnoatlantyckiego dowodzili już przed trzema laty, podczas odbywających się w Hohenfels ćwiczeń „Combined Resolve”. Tyle że trudno tutaj mówić o rutynie. Przez kilka ostatnich lat w dowództwie lubuskiej dywizji doszło do naturalnej rotacji, do Niemiec przyjechało więc sporo nowych żołnierzy, zmienił się także skład samych manewrów. W Hohenfels pojawiły się nowe jednostki, nowe uzbrojenie, a co za tym idzie – nowe wyzwania. – W sztabie współpracowaliśmy z Amerykanami, a pod nasze rozkazy trafiły trzy ogólnowojskowe brygady: z USA, Wielkiej Brytanii i Rumunii – informuje mjr Dawid Semerjak z lubuskiej dywizji. Do tego doszło lotnictwo – zarówno śmigłowce wojsk lądowych, jak i bojowe samoloty sił powietrznych, wreszcie liczne pododdziały wsparcia. – Nasze zadanie polegało na skutecznej obronie, zatrzymaniu natarcia przeciwnika i przeprowadzeniu zwrotu zaczepnego – wyjaśnia mjr Semerjak. Część działań prowadzona była w świecie wirtualnym. Natowscy sztabowcy korzystali z nowoczesnych systemów dowodzenia i licznych symulatorów. W takiej formie do dyspozycji mieli na przykład wyrzutnie rakiet MLRS, haubice Paladin, samoloty F-16, śmigłowce Apache i wiele rodzajów bezzałogowych statków powietrznych. – Dzięki temu mogliśmy udzielać walczącym oddziałom kompleksowego wsparcia ogniowego – wyjaśnia płk Robert Matysek, który w lubuskiej dywizji jest szefem wojsk rakietowych i artylerii.
Przedłużeniem wirtualnego pola walki był rzeczywisty poligon, a właściwie wydzielony z niego fragment. Tam ćwiczyli głównie Amerykanie z 2 Pułku Kawalerii. Korzystali z wozów opancerzonych Stryker, a w razie potrzeby mogli liczyć na wsparcie brygady śmigłowców bojowych. Nad poligonem latały więc Apache’e, Black Hawki, Chinooki… Na tym jednak nie koniec. Ramię w ramię z Amerykanami walczyły bowiem pododdziały innych nacji. – Francuzi wystawili batalion piechoty zmechanizowanej, Brytyjczycy artylerię, a Macedończycy pluton chemiczny – wylicza ppłk Michał Fabiszewski z dowództwa 11 LDKPanc. Po drugiej stronie stanął przeciwnik, i to wcale nie wirtualny. I tutaj znów swoją rolę do odegrania dostali Polacy. W skład tzw. sił OPFOR (Opposing Force) weszli żołnierze 2 Brygady Zmechanizowanej ze Złocieńca oraz 34 Brygady Kawalerii Pancernej z Żagania. Pierwsi delegowali do boju kompanię zmechanizowaną, drudzy – dwa plutony czołgów. – W Hohenfels mieliśmy do dyspozycji siedem T-72. Podlegaliśmy dowództwu OPFOR, współpracując z wydzielonym batalionem amerykańskim, ale też czołgistami z Włoch czy drużyną rozpoznania z Belgii. Mieliśmy maksymalnie utrudnić życie siłom Niebieskich – wyjaśnia por. Bartosz Soroko, dowódca plutonu czołgów.
Aby podnieść realizm działań, obydwie strony korzystały z laserowych symulatorów MILES. Na pistoletach maszynowych, karabinach, wozach opancerzonych, a nawet lufach czołgów instaluje się specjalne nakładki. Do tego dochodzą czujniki reagujące na trafienia. Jeśli wiązka dosięgnie celu, czujnik to sygnalizuje, a trafiony żołnierz bądź pojazd jest eliminowany z pola walki. Ale to nie wszystko, bo sama walka nie odbywała się w próżni. W ośrodku Hohenfels lata temu stanęły atrapy miasteczek, które na czas ćwiczeń zostały zasiedlone wynajętymi aktorami. Lokalna społeczność miała swoje władze, telewizję, która codziennie emitowała newsy, intensywnie korzystała też z mediów społecznościowych. Wybuch wojny sprawił, że w okolicy pojawili się uchodźcy, ale też nasłani przez nieprzyjaciela dywersanci. Sytuacja więc z każdym dniem stawała się coraz bardziej napięta. Szwankowało zaopatrzenie w podstawowe produkty, pojawiły się przerwy w dostawie prądu, z czasem mieszkańcy zaczęli organizować wiece. – Żołnierze operujący w okolicy musieli sobie z tym wszystkim poradzić. Uspokoić nastroje, nawiązać współpracę z władzami, zjednać sobie mieszkańców, a do tego skutecznie zwalczać wszelkie działania asymetryczne – wylicza mjr Artur Pinkowski, rzecznik 11 LDKPanc. Sytuacja doskonale znana z ostatnich wojen – od Afganistanu po Ukrainę…
Bezcenne doświadczenia
„Saber Junction ‘23” zakończyły się w połowie września. Polscy żołnierze zgodnie podkreślają, że ćwiczenia dały im wiele, a korzyści można rozpatrywać co najmniej w kilku aspektach. Ważne było już samo przemieszczenie sił. Dotyczy to przede wszystkim czołgów i pojazdów opancerzonych, które w ciągu kilkunastu godzin zostały przerzucone z garnizonów zachodniej Polski do Hohenfels. W stosunkowo krótkim czasie pokonały więc dystans 700–800 km. To szczególnie istotne w kontekście obecnej sytuacji międzynarodowej. W razie zagrożenia wschodniej flanki NATO pododdziały z Żagania czy Szczecina muszą przecież wzmocnić stacjonujące tam wojska.
Jeszcze cenniejszym doświadczeniem były same manewry. Wiąże się to choćby z zasobami wielonarodowej dywizji. – Część uzbrojenia jest tożsama ze sprzętem, który właśnie wchodzi do wyposażenia polskiej armii bądź niebawem zostanie jej dostarczony. Dotyczy to choćby śmigłowców Apache czy wyrzutni MLRS, które są niemal identyczne jak HIMARS-y. Dzięki nowoczesnym symulatorom w Hohenfels mogliśmy przećwiczyć korzystanie z nich w warunkach bojowych. To cenne doświadczenie, zwłaszcza że w sztabie mieliśmy kolegów z jednostek, które z takiego sprzętu będą niebawem korzystać – zaznacza płk Matysek.
Do tego dochodzi specyfika niemieckiego poligonu. – Trudno go porównać z jakimkolwiek polskim ośrodkiem szkoleniowym, ponieważ jest górzysty i pokryty lasami. Wiele miejsc było dla nas trudno dostępnych. Czasem musieliśmy się nieźle nagłowić, by wykonać jakiś manewr. Bywało, że szukaliśmy alternatywnych dróg. Albo też puszczaliśmy czołgi pojedynczo, w większych niż zazwyczaj odległościach, czekając, aż wszystkie bezpiecznie pokonają strome wzniesienie – wspomina por. Soroko. Na plus należy też zapisać możliwość współpracy z żołnierzami innych nacji. – To zawsze okazja do wymiany doświadczeń – zauważa oficer. Podobny argument przytacza ppłk Fabiszewski, który pracował w sztabie wielonarodowej dywizji. – Dla nas jednak przede wszystkim był to trening procedur związanych z systemem meldunkowym i obiegiem informacji pomiędzy poszczególnymi komórkami zaangażowanymi w ćwiczenia – podkreśla dowódca plutonu czołgów. – Komunikacja oczywiście odbywała się w języku angielskim – dodaje. Sztabowcy po części korzystali z polskiego systemu dowodzenia. Test wypadł pomyślnie. Oznacza to, że w przyszłości będą mogli wykorzystywać go także podczas ćwiczeń o podobnej skali, organizowanych na rodzimych poligonach.
NATO wzmacnia więzi
Na początku „Saber Junction” sztabowcy otrzymali od kierownictwa ćwiczeń trzy zasadnicze rozkazy. Pierwszy dotyczył wyjścia pododdziałów dywizji na pozycję i zbliżenia się do pozycji przeciwnika, drugi – prowadzenia działań obronnych, trzeci wreszcie – wyprowadzenia kontrataku. – Musieliśmy je wydać w odpowiednim momencie, ale na tym nie koniec. Każdego dnia sztab wydawał też podległym sobie jednostkom rozkazy wynikające bezpośrednio z rozwoju sytuacji na polu bitwy – tłumaczy ppłk Fabiszewski. Sam scenariusz ćwiczeń został skonstruowany tak, by sztab i ćwiczące w polu wojska mogły przetrenować wszystkie wspomniane elementy. Niezależnie więc od wyniku starcia od początku było na przykład wiadomo, że siły Niebieskich wyprowadzą kontratak. Jeśli operacja obronna trwałaby zbyt długo, zostałaby przez organizatorów po prostu przerwana, a żołnierze przeszliby do kolejnego etapu. Oczywiście wszystkie działania zarówno sztabu, jak i wojsk ćwiczących w polu są później oceniane przez specjalistów z ośrodka. – Podczas tego rodzaju ćwiczeń można popełniać błędy. Chodzi o to, by zostały w porę dostrzeżone, przeanalizowane, a w przyszłości się nie powtarzały – zaznacza ppłk Fabiszewski. Zaraz jednak dodaje, że sztab z rezultatów swoich działań może być zadowolony.
To ważne zwłaszcza w kontekście interoperacyjności. W NATO to słowo odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Nic dziwnego. Sojusz składa się z 31 państw, a jego siły zbrojne liczą 3,5 mln żołnierzy. Choć działają oni według takich samych procedur, nierzadko ich szczegóły interpretują w odmienny sposób. Dysponują też zróżnicowanym sprzętem. Rzecz w tym, by podczas ewentualnej wojny ta gigantyczna militarna machina działała gładko i bezproblemowo. Żeby tak właśnie się stało, potrzeba zgrywać żołnierzy na różnych szczeblach. A ćwiczenia takie jak „Saber Junction” to najlepsza ku temu okazja. – Obserwowanie ludzi, którzy wspólnie pracują nad rozwiązaniem złożonych problemów, jest zawsze inspirujące. Taka praktyka wzmacnia więzi. I dotyczy to wszystkich, od indywidualnego żołnierza po sztab dywizji – podkreśla mjr John Ambelang, rzecznik ośrodka JMRC w Hohenfels.
autor zdjęć: JMCR
komentarze